„Iwo Jima” – recenzja książki

Rok wydania – 2010

Autor – Fred E. Haynes, James A. Warren

Wydawnictwo – Bellona

Liczba stron – 238

Seria wydawnicza – brak

Tematyka – opowieść o jednej z najkrwawszych bitew II wojny światowej – batalii o Iwo Jimę.

Walki na Oceanie Spokojnym nieco wydłużyły historykom okres II wojny światowej. W przypadku Polaków koniec światowego konfliktu jednoznacznie kojarzy się z majowymi obchodami kolejnych rocznic, i nieważne są tu kłótnie o to, kiedy tak naprawdę podpisano porozumienie. Amerykanie mieli swoją wojnę. Zaczęła się nie na Westerplatte, jak chcielibyśmy tego wszyscy, ale w Pearl Harbor, ponad dwa lata później. Różnorodność dat jest dzisiaj polem do popisu dla historyków, którzy mogą wymyślać kolejne teorie głoszące, nierzadko wynikające z czysto semantycznego podejścia do terminu II wojna światowa – skoro światowa, to nie w Europie, a więc idziemy do Pearl Harbor. Tak czy inaczej, atak na amerykańską bazę morską był wydarzeniem niezwykłym i przełomowym. Takich naliczylibyśmy pewnie kilka, w zależności od tego, kto bierze się za liczenie. I chociaż system kalkulacji mamy podobny, terminologia może być różna. Bitwa o Iwo Jimę, co nie ulega wątpliwości przełomem nie była. Jak jednak głosi okładka książki, którą dostałem do rąk we wrześniu 2010 roku, ktoś poszedł w innym kierunku, nazywając ją „najkrwawszą kampanią na Dalekim Wschodzie”. Ile w tym prawdy, nie wiem. Wiem natomiast, że każdy amerykański żołnierzy, któremu przyszło bić się na tej przeklętej wyspie, powie, iż krwi było tam cholernie dużo, a to choćby w części usprawiedliwia stawianie tak radykalnej tezy na okładce pracy Freda Haynesa i Jamesa A. Warrena.

Zanim jednak przejdziemy do meritum, trochę o wydaniu i wydawcy. Książka została przygotowana przez Dom Wydawniczy Bellona, a więc prawdziwego historycznego giganta na polskim rynku. W oczy rzuca się zgrabnie skomponowana okładka, która przypomina mi nieco lądowanie w Normandii, a to ze względu na amfibie pływające widoczne na fotografii i wyładowujących się żołnierzy, co od razu odsyła mnie do czerwca 1944 roku i mojego ulubionego fragmentu historii II wojny światowej. Iwo Jima ma jednak podobną magię, szczególnie, gdy zapoznamy się z dziejami tej niezwykłej bitwy. Umożliwia nam to nowość wydawnicza Bellona. Obok tekstu opisującego dzieje batalii czytelnicy znaleźć mogą szereg zdjęć archiwalnych, które opisano w bardzo dobry sposób. Nie wygląda to może jakoś szczególnie efektownie, ale warto podkreślić dobre opisy, których często brakuje w przypadku książkowych ilustracji. Nie ma natomiast większej ilości użytecznych schematów i map, co z kolei musimy poczytać za mankament publikacji, gdyż tracimy wartościową część wiedzy, a bez map pokazujących przesuwanie frontu i rozmieszczenie sił obu stron poznanie anatomii konfliktu nie jest możliwe. Te, które są, tylko w niewielkim stopniu zaspokajają głód informacji drobiazgowego czytelnika.

„Dostałem pięć kul w plecy, które poszarpały mi nerwy. Ciągle mam w ciele sporo odłamków. Jedyną rzeczą, jaką pamiętam z momentu, gdy zostałem postrzelony jest to, że moje nogi zaczęły drgać spazmatycznie”. Robert Snodgrass może mówić o sporym szczęściu. Cudownym zbiegiem okoliczności młody żołnierz z 1. kompanii 3. batalionu przeżył japoński ostrzał. Wielu jego kolegów nie miało tyle farta. Podobnych relacji możemy przeczytać dziesiątki. Zaczynam właśnie od tego zagadnienia, bo wydaje mi się kluczowe do pełnego zrozumienia bitwy o Iwo Jimę. Był to bowiem niesamowity dramat członków amerykańskiej armii bijących się z dala od ojczyzny, na przedpolach Japonii w momencie, gdy wojna wydawała się już wygrana. Mimo wszystko trzeba było walczyć. Duet Haynes-Warren ukazuje oblicze konfliktu z różnych perspektyw. Zdecydowanie najciekawiej wygląda typowo militarna rozgrywka – są dwie armie, ktoś musi wygrać bój o wyspę. Relacje amerykańskich żołnierzy sprawiają, iż czytelnik zagłębia się w niezwykłe starcie, obserwując Iwo Jimę oczyma szturmujących ją niegdyś chłopaków z USA. I chociaż żadna relacja nie zastąpi wrażeń z ostrzału artyleryjskiego, daje choć część wyobrażenia o piekle, jakie na swojej drodze spotkali US Marines. Haynes i Warren potrafią wydobyć na światło dzienne emocje, potrafią zbudować klimat i odpowiednią atmosferę. Dodatkowo umiejętnie opowiadają historię bitwy, posługując się fachową terminologią i śledząc ogólny rozwój wydarzeń, choć całość historii przedstawiają głównie przez pryzmat poszczególnych jednostek i żołnierzy. Obok najważniejszego starcia na lądzie nie pomijają faktów bitew morskich, co sprawia, iż marynarka wojenna także dostała swoje pięć minut. Wreszcie, co dla mnie jest miłym zaskoczeniem, nie brakuje odniesień do amerykańskiej rzeczywistości – są zatem relacje z kraju, wspomnienia dotyczące ludności cywilnej, która równie mocno przeżywała boje młodych Amerykanów, obserwując dramaty rodzin, a nierzadko całych miejscowości pokrywających się żalem po bolesnej stracie. Tak, to właśnie takie oblicze wojny pojawia się w „Iwo Jimie”, towarzysząc temu, co znamy ze szkolnych podręczników – mozolny marsz w głąb wyspy, gdzie za każdym krzakiem czaili się japońscy obrońcy, nie zawracający sobie głowy czymś takim, jak śmierć.

Wszystko, co do tej pory napisałem, brzmi niemal entuzjastycznie. Rzeczywiście, publikacja przypadła mi do gustu, bo o Iwo Jimie na polskim rynku znaleźć można niewiele. A jeśli już, to bez większych fajerwerków. Niestety, praca duetu amerykańskich badaczy historii ma też liczne mankamenty, za które muszę ich rozliczyć. W pierwszej kolejności, stylistyka. Momentami walory językowe są widoczne – żywa narracja, sporo odwołań do emocji czytelników – chwilami jednak autorzy zanadto koncentrują się na cytowaniu relacji żołnierzy, a ich przemyślenia schodzą na plan dalszy. Co gorsza, korekta nie wyłapała wszystkich wpadek językowych, przez co czasami budowane zdania są po prostu toporne, a innym razem natrafić można na rażące powtórzenia, obniżające ocenę całości konstruowanych wypowiedzi. Cytatów jest z kolei za dużo. Ja rozumiem, to weteranom trzeba w pierwszej kolejności oddać głos, ale bez przesady. Nie ma bardziej rozwiniętych analiz taktyczno-operacyjnych, szereg problemów sztabowych nie doczekał się omówienia. Na dodatek właściwie całość książki koncentruje się wyłącznie na Amerykanach, Japończyków traktując jako dodatek do walecznej US Army, przez co nieodłącznie towarzyszyło mi wrażenie subiektywizmu wypowiedzi. Jakby tego było mało, bitwa opowiadana jest głównie przez pryzmat drogi, jaką przebył 28. pułk piechoty z Haynesem w składzie, który później dosłużył się stopnia generała. To nieco wypacza jej obraz, choć siły te były kluczowe dla wygranej. Dodatki zaserwowane nam na koniec to właściwie „piąte koło u wozu” i nie do końca orientuję się, jaki cel autorzy chcieli osiągnąć przez wsadzenie appendixu do książki. Psioczenie wynika nie tyle z chęci przyczepienia się do czegokolwiek, ale raczej z dbałości o umiejętnie zbudowaną publikację. Haynes i Warren radzą sobie nieźle na historycznej scenie literackiej, ale o górnolotności nie ma mowy.

Ja także nie wzbiłem się na wyżyny przy okazji czytania „Iwo Jimy”. Ot, zwykła, niczym nie wyróżniająca się książka, w której zastosowano doskonale znany schemat wykorzystania do maksimum wspomnień i relacji świadków wydarzeń. Owszem, jest to skuteczna taktyka, przynajmniej z dwóch względów. Po pierwsze, dynamika narracji i realizm sytuacyjny. Po drugie, zapełnienie luki, która powstałaby, gdyby nie liczne odniesienia do wypowiedzi żołnierzy. Równie dobrze można sięgnąć po dokumenty archiwalne i wklejać je setkami. Kompozycja tego wszystkiego jest poprawna, ale pozostaje wrażenie braku dobrego pomysłu na książkę. Czegóż jednak mamy wymagać? Jeśli komuś zależy na niezłym opisie bitwy bez zagłębiania się w monograficzne szczegóły, bez fachowej i rzeczowej analizy całości, bez komplementarnego ujęcia batalii na tle całości konfliktu, z „Iwo Jimy” będzie zadowolony. Podobnych książek jest wiele, ale akurat o tej bitwie można napisać jeszcze wiele prac, a czytelnicy nie powinni mieć wrażenia wtórności.

Ocena: