„Bękarty wojny”

Rok premiery – 2009

Czas trwania – 153 minuty

Reżyseria – Quentin Tarantino

Scenariusz – Quentin Tarantino

Zdjęcia – Robert Richardson

Muzyka – Ennio Morricone

Tematyka – okupacja Francji, bezlitośni naziści i krwawa zemsta żydowskiego oddziału – o wojnie inaczej.

Relacja z rozdania Oscarów emocjonowała mnie szczególnie. Chociaż co roku z zaciekawieniem patrzę, kto zostanie wyróżniony i z dumą będzie przechadzać się po czerwonym dywanie, tym razem konkurencja była niezwykle wyrównana. Dość powiedzieć, iż w szranki stanęły trzy superprodukcje – „Avatar” Jamesa Camerona, „The Hurt Locker” Kathryn Bigelow oraz „Bękarty wojny” Quentina Tarantino. O ile wskazanie faworyta w oscarowym starciu wydawało się być niemożliwe, o tyle miłośnicy historii II wojny światowej trzymali kciuki za produkcję amerykańskiego reżysera i scenarzysty – Quentina Tarantino, który dał się poznać jako twórca wybitnych dział kinematograficznych z „Pulp Fiction” na czele. Buntownik, obrazoburca, skandalista – wszystkie te określenia doskonale opisują reżyserski styl Tarantino. Wszystkie trzy zawarły się również w tym, co mieliśmy okazję oglądać w „Bękartach wojny”. II wojna światowa została pozbawiona patosu i odarta z historycznych szat – na pierwszy plan wysunęła się doskonała fabuła i zerwanie z dotychczasowym schematem mówienia o tragedii światowego konfliktu.

W krótkim wstępie przedstawiliśmy już reżysera filmu, dla którego był to pierwszy tak wyraźny kontakt z kinem historycznym. Jego wcześniejsze produkcje to przede wszystkim kino akcji i to właśnie elementy i standardy tego typu produkcji stanowiły o sile i oglądalności prac Tarantino. Już pierwsza scena zwiastowała niezwykłe emocje. Film rozpoczyna się sekwencją ujęć okupowanej Francji, gdzie do jednej z rodziny ukrywających ludność żydowską przybywa bezwzględny nazistowski oficer – pułkownik Hans Landa. Szybko poznajemy jego naturę – po bezlitosnej egzekucji każdy z widzów ma już wyobrażenie tego, kto wciela się w rolę „złego”. Kreujący postać Landy Christopher Waltz fascynuje od pierwszych chwil. Nie chodzi tylko o grę aktorską, a ta stoi na najwyższym poziomie, ale i rolę, jaką przygotował mu Tarantino. Landa to sztandarowy przykład hitlerowca pozbawionego skrupułów, obdarzonego niezwykłą inteligencją i szóstym zmysłem. Świetnie napisane dialogi sprawiają, iż z każdą kolejną sceną jego kwestie są coraz bardziej wyraziste, coraz mocniejsze. Jakby na przeciwległym biegunie (czy aby na pewno?) znajduje się porucznik Aldo Raine. Młody, amerykański oficer, który postanawia zorganizować specjalną grupę złożoną z żołnierzy pochodzenia żydowskiego. Ich misją jest zemsta. Nie wyobrażajmy sobie jednak wyrafinowanych metod, które znamy z seansu „Hrabiego Monte Christo”. Raine jest przebiegły i cwany, nie ma zamiaru bawić się z ofiarami. Karabin w dłoń, do drugiej ręki kij bejsbolowy i, dawaj, na Niemców. Grupa wyrusza do Europy, by lać wroga gdzie popadnie. Najlepiej skrytobójczo. Wreszcie mamy i Shosannę, cudem uratowaną z rzezi zgotowanej jej rodzinie przez Landę. Młoda Żydówka nie zapomniała krzywd wyrządzonych przez Niemca i, a jakże, ma zamiar się zemścić. Wątki szybko ulegają wymieszaniu, co w konsekwencji prowadzi nas do rozbudowanego świata wykreowanego przez Tarantino i jego ekipę. Świata, który nijak ma się do tego, co znamy z lekcji historii. Bądźmy szczerzy, czy ktoś słyszał, żeby żydowska ekipa, rozwalała Niemcom czaszki przy pomocy kijów do gry w baseball? Chyba tylko autor scenariusza.

A ten, niewątpliwie był geniuszem. Umiejętnie połączył kino poważne z lekkim, przystępnym obrazem odrealnionego świata II wojny światowej. Spojrzenie na kwestię Holocaustu przez szeroko rozwarte palce może oburzać, ale taki był zamysł – „Bękarty wojny” nie są dokumentacją tego, co było i w żadnym wypadku nie można ich tak odbierać. To raczej losy okupowanej Europy ukazane w krzywym zwierciadle i pełna ironii opowieść o kolejnych jednostkach. Psychologiczna perspektywa rozgrywki między Landą a Shosanną to majstersztyk, który możliwy był tylko przy wykorzystaniu niezwykłego potencjału scenariusza i gry aktorskiej. Znakomite kreacje to jedna z mocniejszych stron filmu. Wszystko zawarte jest w ironii i specyficznym poczuciu humoru. Tylko u Tarantino amerykański porucznik mógł wejść na imprezę pełną Niemców i ze stoickim spokojem udawać Włocha mówiącego z teksańskim akcentem. Brad Pitt, dla którego każda kolejna kreacja staje się dowodem wrodzonego talentu, to kwintesencja tarantinowskiego czarnego humoru. Dla miłośników sarkazmu „Bękarty wojny” są zatem pozycją obowiązkową, przy czym, aby zachować obiektywizm i nie wpadać w przesadny zachwyt, trzeba przyznać, iż nie wszystkie dialogi stoją na tak wysokim poziomie. Część z nich była nie tyle kiepska, co żenująca. Oczywiście, stwierdzenie to jest w dużym stopniu podyktowane odczuciem, a to w jakimś stopniu musi charakteryzować się subiektywizmem.

Na pochwałę zasługuje z pewnością oprawa dźwiękowa filmu. Muzykę, w dużej mierze, skomponował Ennio Morricone, którego nazwisko jest wystarczającą rekomendacją do pogłośnienia dźwięków. W bardzo dobrym guście i nie natarczywie – tak jak powinno grać do hollywoodzkiej produkcji. Co bardziej wrażliwi na estetyczne walory produkcji docenią z pewnością zdjęcia. Bądźmy jednak szczerzy, nie o to chodziło w „Bękartach wojny”, by podziwiać widoczki migające na ekranie. Efekty specjalne przewijają się co jakiś czas, ale ich spektakularność nie rzuca na kolana. Są jednak miłym ozdobnikiem i wypełnieniem fabuły. Całość jest jednak na tyle komplementarna i zbudowana tak kompetentnie, że nawet tak nierzeczywisty scenariusz przekłada się na realną, choć mocno groteskową, opowieść. Nie brakuje jednak opinii, iż całość jest naiwna, a Tarantino zbyt mocno popuścił wodze fantazji. Nikt nie wymagał od niego świetnej opowieści o przeszłości, ale nie można też przymykać oka na elementy, które nijak się mają do prawdziwego świata. A takie również się zdarzają, przez co pastisz kina akcji i historii nabiera zbyt silnego wyrazu.

Nie ulega wątpliwości, iż jeszcze w momencie wyświetlania „Bękartów wojny” na ekranach kin, film ten przeszedł do historii, stając się obrazem kultowym. Ogromne rzesze zwolenników talentu reżyserskiego Tarantino z wypiekami na twarzy śledziły losy Landy i Raine’a, ekscytując się fenomenem pomysłu i realizacji. Dla innych była ta lekka opowieść nie wymagająca przesadnego wysiłku intelektualnego. Wreszcie, znajdą się i tacy, dla których „Bękarty wojny” to nie tylko zerwanie z dotychczasową konwencją, lecz przykład przesadnego korzystania z wolności wyrazu. Wszystkich łączy jedno – każdy z zaciekawieniem obejrzał film Tarantino i z pewnością nie zapomni seansu. A o to przecież w superprodukcjach chodzi.

Ocena: