Nalot dywanowy na Drezno

Bombardowanie Drezna w nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku jest opisywane jako jeden z najbardziej niszczycielskich nalotów dywanowych w historii. Dla niektórych historyków zniszczenie miasta to akt alianckiego barbarzyństwa będącego efektem przesytu długotrwałą wojną. Dla innych nieunikniony krok na drodze do ostatecznego rozprawienia się z wciąż stawiającą opór III Rzeszą. Niezależnie od wybranego wytłumaczenia bombardowanie Drezna stanowi jeden z ważniejszych przypadków wykorzystania lotnictwa bombowego w walce z przeciwnikiem, a poprzez zaangażowanie tak dużych sił może być oceniane jako niezwykle ważny element bitwy powietrznej nad Europą.

W odwecie za Londyn

Nie byłoby Drezna bez bombardowania Londynu i innych angielskich miast. To stwierdzenie może się wydawać oczywiste, ale nie można bagatelizować jego znaczenia w kontekście omawiania zaangażowania alianckiego lotnictwa w operacje nalotów dywanowych na miasta niemiecki, głównie w latach 1943-1945. W czasie bitwy o Anglię i w kolejnych kilkunastu miesiącach niemiecka Luftwaffe wściekle atakowała brytyjskie metropolie. Wystarczy wspomnieć tragiczny los Coventry czy zniszczenia w Londynie w trakcie morderczego Blitzu. Gdy alianci odzyskali panowanie w powietrzu, coraz śmielej zapuszczali się nad Europę Środkową, dokonując kolejnych bombardowań celów zlokalizowanych na terytorium III Rzeszy. Wybierano głównie cele o charakterystyce militarnej – fabryki, zakłady zbrojeniowe, elementy infrastruktury niezbędnej do zaopatrywania wojsk na froncie. Obrywały konkretne miasta, na terenie których Niemcy zlokalizowali ważne obiekty. Operacje powietrzne zintensyfikowały się po udanym lądowaniu aliantów w Normandii i otwarciu tzw. drugiego frontu. Znacząco skróciło to drogę bombowców, umożliwiając jednocześnie przerzucenie posiłków i zaopatrzenia na kontynent. 25 lipca 1944 roku amerykańskie i brytyjskie bombowce zrównały z ziemią Hamburg. W trakcie jednego dnia zintensyfikowanych nalotów zrzucono ponad 9000 ton bomb różnego typu, co kosztowało życie blisko 37 tys. mieszkańców miasta. 7 października 1944 roku alianckie bomby po raz pierwszy padły na Drezno. Do tej pory pozostawało na uboczu szlaku bombowców, czemu trudno się dziwić, zważywszy na nieco mniejsze znaczenie strategiczne dużego bądź co bądź miasta zamieszkiwanego przez ponad 500 tys. ludzi. Niektórzy historycy, w czym brylują przedstawiciele niemieckiej nauki, zwracają uwagę, iż Drezno miało marginalne znaczenie w kontekście niemieckie systemu produkcji zbrojeniowej. Starają się nawet postulować, iż miasto było pozbawione obiektów, którymi interesowali się alianci. Czy na pewno na terenie Drezna nie było zakładów zbrojeniowych? Nie jest to do końca prawda, choć nie należy przeceniać potencjału przemysłowego miasta. W czasie wojny funkcjonowało tam kilkadziesiąt fabryk, w tym prężnie działające zakłady Kelle and Hildebrand zajmujące się produkcją dział i oprzyrządowania U-Bootów czy zakłady Goehle Werk produkujące elementy artyleryjskie. Już choćby to krótkie zestawienie pokazuje, że Drezno wcale nie znajdowało się na marginesie niemieckiej machiny zbrojeniowej i nawet w schyłkowym okresie II wojny światowej mogło być rozważane jako konkretny cel dla alianckich bombowców.

Bombardowanie

Właśnie z tego powodu w styczniu 1945 roku Drezno pojawiło się w dyskusji brytyjskich planistów operacji sił powietrznych. Szczególnym zwolennikiem bombardowania niemieckich miast był marsz. Arthur Harris, nazywany przez podkomendnych „Bomber”, co wprost wyrażało jego nastawienie do nalotów dywanowych. Harris dał się poznać jako orędownik kontynuowania powietrznej ofensywy niezależnie od okoliczności i to on w głównej mierze odpowiadał za wybór celów dla alianckiego lotnictwa. Pod koniec stycznia trwały konsultacje sztabowe, w które zaangażowani byli najważniejsi brytyjscy dowódcy, w tym premier Winston Churchill, który oczekiwał od lotnictwa zaangażowania wspierającego wysiłki wojsk lądowych. W tym czasie Armia Czerwona szykowała się do kluczowej ofensywy na kierunku berlińskim, a siły potęg zachodnich szturmowały granice III Rzeszy. Uderzenie w konkretne miasta miało nie tylko złamać ducha obrońców, ale i ograniczyć możliwości przesyłania uzupełnień dla rozsianych na wielu frontach wojsk lądowych. Wehrmacht nie mógł się wydatnie bronić bez zaplecza organizacyjnego, stąd też zdestabilizowanie tyłów odgrywało kluczową rolę w prowadzeniu dalszych działań ku szczęśliwemu końcowi wojny zwieńczonemu bezwarunkową kapitulacją III Rzeszy. Dla losów Drezna kluczowy okazał się pierwszy tydzień lutego 1945 roku. Brytyjczycy i Amerykanie debatowali w tym czasie z Sowietami w Jałcie, a sojusznicy naciskali na podjęcie zdecydowanych działań odciążających Armię Czerwoną. Choć nie ma potwierdzonych informacji o szczegółach rozmów, prawdopodobnie w czasie negocjacji przewinęła się nazwa największego, wówczas siódmego co do wielkości, jeszcze niezaatakowanego miasta III Rzeszy. Czy Stalin osobiście naciskał na wybór Drezna? Tego nie wiadomo. Faktem jest, że Bomber Command opracowało plan operacji zmasowanego nalotu głównie przy wykorzystaniu sił brytyjskich i amerykańskich.

13 lutego o planowanym celu ataku poinformowano Polaków z 300. Dywizjonu Bombowego Ziemi Mazowieckiej. Ci zdawali sobie sprawę z niesprawiedliwych dla Polski ustaleń konferencji jałtańskiej i gdy dowiedzieli się o nalocie, którego głównym zadaniem było odciążenie Armii Czerwonej, żywo zaprotestowali. Małgorzata Nocuń i Wojciech Pięciak przypominają jedną z wypowiedzi przypisywaną pilotowi o nazwisku Magierowski: „Tej nocy mamy atakować Drezno, jako wsparcie dla Armii Czerwonej. Nie byłoby w tym niczego wyjątkowego, gdyby nie to, że mamy wykonać takie zadanie w chwili, gdy nasze serca krwawią po kolejnym rozbiorze Polski dokonanym w Jałcie. Może to dobrze, że Bogdan nie żyje – nie przeżyłby tego: Lwów, który nigdy nie był rosyjskim miastem, arbitralną decyzją przekazano Rosji! Pomyśl tylko, ja i tak wielu innych wędrujących po świecie, uciekających jak przestępcy, głodujących, ukrywających się w lasach – wszystko po to, by walczyć za… co? Za to, że nie będziemy mogli wrócić do naszego rodzinnego miasta, ponieważ ono po prostu przestało istnieć. Czego można więcej oczekiwać? Linię Ribbentrop-Mołotow nazwano linią Curzona i świat jest zadowolony. Pół Polski oddano jako prezent. Drugą połowę skazano na włączenie do »wschodniej sfery wpływów«, tak jakby to była bezludna wyspa na Arktyce lub część Sahary. Byłem raz w Związku Sowieckim i to mi wystarczy do końca życia. Zarządzono wypady, więc zaraz lecimy – mówią, że tak trzeba – chociaż w naszych sercach są złość i rozpacz. To zabawne uczucie, ale czasem zastanawiam się, czy to wszystko ma sens. Jeśli Niemcy mnie teraz dorwą, nie będę nawet wiedział, za co umieram. Za Polskę, za Wielką Brytanię, czy za Rosję?”. Te gorzkie słowa były kwintesencją nastrojów panujących w polskich dywizjonach bombowych, które w ostatnich miesiącach II wojny światowej walczyły już nie o wyzwolenie kraju, lecz o wsparcie śmiertelnego wroga. Mimo tego większość Polaków poleciała nad Drezno i zrzuciła swoje ładunki na miasto.

Starty samolotów rozpoczęły się po południu 13 lutego. Wieczorem nadleciały nad Drezno. Jako pierwsze do akcji wkroczyły myśliwce, które zrzuciły nad miastem flary oświetlające cele. Zrobiło się jasno jak w dzień, dzięki czemu załogi bombowców miały ułatwione zadanie. Wyprawa bombowców ruszyła z lotnisk w Wielkiej Brytanii. Nad Drezno pierwsza fala dotarła po 22.00. 245 Lancasterów z 5. Grupy Powietrznej RAF zrzuciły aż 500 ton bomb burzących i 375 ton bomb zapalających. Obrona przeciwlotnicza w Dreźnie była w tym czasie pozbawiona większości uzbrojenia przeniesionego na inne odcinki frontu. W konsekwencji alianci dość bezkarnie poruszali się nad miastem i mogli spokojnie mierzyć w oświetlone teraz budynki, w tym zabudowania zabytkowej starówki. To właśnie na niej skoncentrowało się uderzenie. Pierwszą falę opatrzono kryptonimem „Platerack”, co było nawiązaniem do porcelany produkowanej w okolicy. Po 1.00 nad miasto nadciągnęła druga, znacznie liczniejsza grupa Lancasterów, której nadano kryptonim „Press-on”. Tym razem do boju wysłano 529 bombowców, które zrzuciły blisko 2 tys. ton ładunków wybuchowych. Piloci mieli ułatwione zadanie, bowiem łuna z płonących zabudowań była widoczna z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Mimo tego Pathfindery i tak zrzuciły flary, oznaczając tym kolejne cele w dewastowanym mieście. Druga fala atakowała głównie obrzeża miasta, bowiem centrum stało już w ogniu.

Poprawka

Teresa Semik w artykule opublikowanym na łamach „Dziennika Zachodniego” przypomina wypowiedzi pilotów biorących udział w operacji. Wśród nich znaleźli się także Polacy z dywizjonów bombowych, które aktywnie uczestniczyły w powietrznej kampanii aliantów m.in. 300. Dywizjon Ziemi Mazowieckiej. Autorka cytuje jednego z uczestników operacji, Czesława Blicharskiego: „Kierowaliśmy się tym, co wskazywały flary – przypomina Blicharski. Kiedy nadeszła ich kolejka, myślał tylko o tym, by naprowadzić samolot na miejsce wskazane w planie lotu. Nie wiedział, czy ten cel to jest centrum Drezna, czy jakieś konkretne obiekty. Słyszał wybuchy ładunków zrzuconych przez poprzedników. Po chwili sam meldował: – Bomby, poszły!”. Autorka opisuje również pogodny wieczór poprzedzający walentynki, co sprzyjało operacji aliantów: „Był koniec karnawału, w Dreźnie trwały wieczorne zabawy. I nagle posypały się bomby, setki, tysiące ton bomb. Wielkie pożary wyrwały się spod kontroli i ogarniały wąskie centrum miasta. Ogniska płomieni łączyły się ze sobą nagrzewając w górze powietrze, co wywoływało prądy wznoszące, a te z kolei powodowały zasysanie powietrza z wszystkich stron do środka ogarniętego pożarem miejsca. Ogromne podciśnienie wywoływało wiatr o sile huraganu. Drzewa wyrywał z korzeniami, a ludzi podrzucał niczym listki i pchał w stronę ognia. Całe Drezno stanęło w płomieniach i żaden niemiecki myśliwiec nie przeszkodził tej akcji”. Mieszkańcy Drezna korzystali z uroków ładnego wieczoru, w wielu miejscach organizowano imprezy i rauty, co sprawiło, że w niektórych budynkach zgromadziło się wielu ludzi. Przewracające się konstrukcje grzebały żywcem zgromadzonych, dla których nie było ratunku – nie miał kto ich ratować, bowiem służby nie nadążały z interweniowaniem w zdruzgotanym mieście.

Dowództwo sprzymierzonych nie zamierzało poprzestać na nocnych zniszczeniach. Rankiem z lotnisk wyruszyła kolejna fala bombowców, tym razem głównie z amerykańskiej 8. Grupy Powietrznej. O 12.17 do bombardowania przystąpiło ponad 315 „Latających Fortec” B-17, zrzucając 771 ton bomb różnego typu. Po raz kolejny szczególnie mocno ucierpiało śródmieście. Kolejnego dnia nad miasto nadciągnęła czwarta fala bombowców, które ze względu na trudne warunki pogodowe nie zaatakowały wyznaczonych celów w okolicach Lipska. Nad miastem pojawiło się ponad 200 maszyn, które zrzuciły łącznie około 400 ton bomb różnego typu.

Według różnych statystyk w czasie bombardowania zginęło ponad 22 tys. ludzi. Niemiecka propaganda uwypukliła straty, zawyżając je nawet 10-krotnie. Dopiero po latach historykom udało się ustalić, ilu ludzi padło ofiarą nalotów, choć i te dane są trudne do zweryfikowania i opierają się na szacunkach. Trudności nastręcza fakt przebywania w Dreźnie licznych grup uchodźców i jeńców, których w żaden sposób nie ewidencjonowano. Historycy odnosili się również do ksiąg cmentarnych. Ilość pochowanych ciał nie przekroczyła 22 tys., co dość dobrze oddaje specyfikę obliczeń. Straty aliantów wyniosły 9 maszyn typu Lancaster Avro. Wyjątkowo mała liczba zniszczonych maszyn potwierdza brak skutecznej obrony przeciwlotniczej, brak myśliwców Luftwaffe w rejonie Drezna i wreszcie skuteczność działań alianckich lotników.

Ocena działań

Historycy do dzisiaj spierają się o zasadność przeprowadzenia ataku na Drezno. Był luty 1945 roku, wojna miała się ku końcowi i tylko kwestią czasu była kapitulacja III Rzeszy. Łatwo oceniać ówczesne wydarzenia z perspektywy kilkudziesięciu lat, gdy wiemy już, kiedy poddały się wojska niemieckie i jak potoczyły się losy ofensywy na zachodnim i wschodnim froncie. Alianccy decydenci nie posiadali wówczas tam dobrych informacji, mogąc jedynie szacować przybliżoną datę końca konfliktu. Naloty na niemieckie miasta były kontynuacją obranej wcześniej drogi – z jednej strony sprawiedliwą odpłatą za wcześniejsze zniszczenia poczynione przez niemieckie bombowce w Wielkiej Brytanii, z drugiej okazją do złamania morale ludności cywilnej, która przecież ochoczo wspierała Adolfa Hitlera na początku jego kampanii militarnej. Nawet jeśli w 1945 roku nastroje społeczne były zgoła odmienne, zadawanie pojedynczych ciosów wymierzonych w niemieckie miasta miało uzasadnienie z taktycznego punktu widzenia. W większości wypadków ataki nie były ukierunkowane na dokonanie bezmyślnych zniszczeń, lecz skoordynowane z konkretnymi celami natury przemysłowej lub wojskowej. Stąd też zarzuty niektórych historyków, którzy zauważają, że Drezno pozbawione było wielkich zakładów, nie dysponowało także infrastrukturą charakterystyczną dla celów militarnych. Takie podejście jest niesłuszne i opiera się na manipulacji faktami, na co wskazywaliśmy omawiając potencjał militarny miasta. Wybór miasta był co najmniej w części podyktowany przesłankami taktycznymi. Zarzuty stawiane przez rewizjonistów pokroju Davida Irvinga nie są oparte na merytorycznej analizie operacji, lecz bazują na populistycznych sloganach. Bardzo częstym argumentem jest odwołanie się do przeludnienia miasta w przededniu nalotu. W Dreźnie znajdowały się dziesiątki tysięcy wysiedlonych ze wschodu przymusowych robotników, w tym obywateli Polski, których Niemcy zmuszali do niewolniczej pracy na terenie Rzeszy. Dodatkowo na terenie miasta przebywali niemieccy uchodźcy, głównie ze Śląska, którzy uciekali przed wkraczające na te ziemie Armią Czerwoną. W konsekwencji szacunki liczebności mieszkańców Drezna do dzisiaj nie są pewne i potwierdzone.

Można się również zastanawiać, czy bombardowanie Drezna nie było przypadkiem demonstracją siły aliantów zachodnich. Z jednej strony sposobem na udowodnienie Józefowi Stalinowi, że bombowce sprzymierzonych pracują na rzecz ofensywy prowadzonej na wschodzie przez Armię Czerwoną. Celem były rzekomo linie kolejowe, choć te można było przecież zniszczyć bez unicestwiania starówki. Z drugiej, swoistym ostrzeżeniem, pokazem potęgi powietrznej aliantów. Także w tym wypadku mówić można o konieczności dziejowej. Aliantów naciskał sojusznik, który dźwigał ciężar działań w Europie od 1941 roku. Co ciekawe, po wojnie radziecka propaganda stanęła po stronie Niemców, krytykując alianckie naloty dywanowe jako zbrodnię obliczoną na zabijanie cywilów. Stanowiło to kolejny szczyt hipokryzji Sowietów.

Komentując operację, Winston Churchill postawił pytanie o zasadność zbombardowania akurat Drezna. Brytyjski premier wyraził wątpliwości, które rodziły się jeszcze w czasie wojny, jednak nie zostały wtedy wprost wypowiedziane. Dowódcy alianccy zdawali sobie sprawę z kontrowersyjności nalotów dywanowych na niemieckie miasta, ale czas wojny rozgrzeszał podejmowane przez nich decyzje. Bez twardej polityki militarnej zwycięstwo nad Niemcami nie byłoby możliwe.

Fotografia tytułowa: samoloty Boeing B-17 Flying Fortress bombardujące Drezno w 1945 roku (Wikipedia, domena publiczna).