Felieton: „Zdrada sojuszników”

Nie tak dawno, bo niecałe sześć lat temu, żegnaliśmy XX wiek. Stulecie pełne wojen i konfliktów międzynarodowych. Zaangażowanie mocarstw pozaeuropejskich w starcia zbrojne doprowadziło do wybuchu dwóch wojen światowych. Również Polakom przyszło się zmierzyć z przeciwnościami losu – najpierw podczas walk o wolność i niepodległość utraconej ponad sto lat wcześniej ojczyzny, a następnie w obronie nowopowstałego państwa polskiego, kontynuującego niemalże tysiącletnie tradycje sięgające pierwszych Piastów. Nie walczyliśmy sami, mając po swej stronie szereg narodów, których interesy zbieżne były z interesami Polaków. Zyskali oni miano sojuszników, sprzymierzeńców, bez których ostateczny tryumf nie byłby możliwy.

Dzisiaj nasi drugowojenni alianci postrzegani są jako zdrajcy sprawy polskiej, handlarze, którzy bez wahania zdecydowali się na sprzedanie Polski Stalinowi, a wcześniej oddanie jej Hitlerowi. Prowadzimy nagonkę na Francuzów, Brytyjczyków i Amerykanów, zarzucając im bierność i małe zainteresowanie losami skromnego sojusznika. Kontrowersyjne z historycznego punktu widzenia prace pisane pod publikę zdobywają uznanie wśród polskich czytelników, gdyż zamiast obnażać nasze wady narodowe i odkrywać to, co do tej pory nieujawnione, przedstawiają wypaczoną historię II wojny światowej. Tym samym prowadzą do współczesnych konfliktów i wzajemnej niechęci.

Jak zatem było naprawdę? Czy rzeczywiście Polska została zdradzona? Jeśli tak, to z jakich przyczyn? Jeśli mamy choć trochę odwagi, pytań takich dzisiaj stawiamy sobie wiele, jednak wciąż nie potrafimy znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Co gorsza, wielu autorom zależy na tym, by prawdziwy obraz przeszłości nie wyszedł na jaw, ponieważ pozwoliłby na zniszczenie wizerunku biało-czerwonego sztandaru, który samotnie łopotał na Monte Cassino. W gruzach ległaby bogoojczyźniana otoczka budowana, by „produkt się sprzedał”, a czytelnik ze łzami w oczach czytał o tym, jak inni ginęli za ojczyznę. Naczelni odbrązawiacze historii biją na alarm, ale ich głos dociera do niewielu, a jeśli przebije się przez lawiny bzdur i jawnego fałszowania historii, ginie śmiercią naturalną, bo tak jest wygodniej. Pojawiające się co jakiś czas tematy mają w sobie sporo z medialności, zawierają informacje inne od ogólnie przyjętych, ale ich żywotność także nie jest długa, bowiem każdy szum w końcu przycicha.

Postarajmy się zatem przenieść w lata 1939-45, okres trwania największego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości – II wojny światowej – aby przyjrzeć się najbardziej kontrowersyjnym tezom stawianym w literaturze wojennej i powojennej. Tekst ten z pewnością nie rozwieje wątpliwości, nie jest nawet historycznie wyczerpującym opracowaniem. Zasygnalizuje jednak pewne problemy, które w historiografii budzą spore wątpliwości i pewnie jeszcze niejeden raz staną się przyczyną rozbieżności wśród osób zajmujących się tragicznymi losami naszej ojczyzny.

Wrześniowa zdrada

1 września 1939 roku hitlerowskie Niemcy rozpoczęły II wojnę światową, dokonując nieuzasadnionej (pretekstu rzekomo dostarczyła prowokacja gliwicka) agresji na Polskę. Wojsko Polskie realizowało założenia dowódców, wycofując się stopniowo na wschód i licząc na odciążenie ze strony Francuzów i Brytyjczyków. Pomoc dyplomatyczna nadeszła 3 września, kiedy to oba mocarstwa wypowiedziały wojnę III Rzeszy. Pod warszawskimi ambasadami obu krajów zebrał się tłum Polaków, którzy odśpiewali hymny narodowe sojuszników, wiwatując na cześć zachodnich aliantów. Spodziewali się bowiem rychłego uderzenia połączonych sił brytyjsko-francuskich. Zmasowany atak nie mógł jednak nastąpić z kilku powodów. Pierwszą, i chyba najważniejszą kwestią, która normowała natarcie zza granicy francuskiej, były układy wojskowe podpisane przez polskich dyplomatów i wojskowych. 19 maja 1939 roku w Paryżu gen. Gamelin i polski minister spraw wojskowych podpisali obustronne porozumienie, w myśl którego Francuzi mieli rozpocząć ofensywę o ograniczonym zasięgu trzeciego dnia po agresji Niemiec na Polskę, a piętnastego dnia uderzyć pełnymi siłami. Dokument, przynajmniej od strony prawnej, zawierał sporą ilość wyrażeń nieostrych, których interpretacja zależała od dobrej woli obu stron. Już sam ten fakt spowodować mógł wykręty sojuszników II Rzeczypospolitej, którzy wcale nie musieli iść na rękę Polakom. Cóż bowiem znaczy: „Gdy tylko zaznaczy się główny wysiłek niemiecki przeciw Polsce, Francja głównymi siłami rozpocznie działania ofensywne przeciwko Niemcom”? Takie postawienie kwestii jasno pokazuje, że tekst umowy nie był skomponowany na tyle dokładnie, by wymagać od Francuzów, że o Brytyjczykach nie wspomnę, działania o szerokim zakresie. Jakby tego było, obie strony uzgodniły, iż protokół wejdzie w życie po podpisaniu umowy politycznej. Miał to być warunek konieczny do porozumienia obu stron w kwestiach wojskowych. Przedwojenna historia pokazała, iż Francuzi nie mieli zamiaru nie respektować umowy z Polakami. Zapewnili sojusznikowi pomoc techniczną i wsparcie finansowe. Podobnie rzecz się miała z Brytyjczykami i tylko ich zdecydowanej postawie można zawdzięczać fakt, iż wojna wybuchła 1 września, a nie kilka dni wcześniej, co dało Polakom czas na dokonanie ostatnich, wątłych, bo wątłych, przygotowań do odparcia agresji. Gdy uderzenie wreszcie nastąpiło, defensywnie nastawieni Francuzi wyszli poza bezpieczną Linię Maginota, realizując założenia strategiczne umowy Kasprzycki-Gamelin. Pełne natarcie nie mogło zostać rozwinięte z dwóch przyczyn – Polska znalazła się w kleszczach Armii Czerwonej i Wehrmachtu, a Francja… nie miała wystarczającej ilości żołnierzy, aby zaatakować silnych na tym odcinku Niemców, którzy schowani byli za doskonałymi umocnieniami Linii Zygfryda. Samobójczy atak nie wchodził w grę, gdyż byłby sprzeczny z interesami narodów Europy Zachodniej i uniemożliwiłby efektywną obronę w przyszłości. Na chwilę straciliśmy też z oczu umowę polityczną, która została sygnowana 4 września 1939 roku, a więc w kilkanaście godzin po oficjalnym włączeniu się do walki Francji i Wielkiej Brytanii. Jej podpisaniem zajął się ambasador polski w Paryżu, Juliusz Łukaszewicz. Zwróćmy uwagę, iż z prawnego punktu widzenia Francja nie była zobowiązana do wypowiadania wojny Niemcom aż do 4 września. Dopiero z tym dniem w życie wszedł pakt wojskowy, który pociągnął za sobą uzasadnione roszczenia strony polskiej. W tym czasie rozpoczynała się ofensywa francuska o ograniczonym zasięgu. Niestety, żołnierze alianckiej armii nie sprostali Niemcom i wobec komplikującej się sytuacji na froncie polskim zmuszeni byli do odwrotu. Była to decyzja polityczna, która obliczona była na zachowanie sił do rozstrzygającego boju. Na początku drugiej dekady września nie ulegało już wątpliwości, iż Polacy swój bój przegrali. Atak Armii Czerwonej z 17 września był ostatecznym potwierdzeniem tezy, iż II RP nie da się już uratować, a Francja i Wielka Brytania muszą myśleć o budowaniu pospiesznej defensywy, jeśli chcą zachować suwerenność.

Biedni, wykorzystani i sprzedani?

Ojczyzna milionów Polaków po raz kolejny została podbita. Cień okupacji zawisł nad Polską, a dwaj najeźdźcy całkowicie zdominowali kraj, który dwadzieścia lat wcześniej wymknął się spod ich kontroli. Polakom przyszło teraz walczyć nie o obronę, lecz o wyzwolenie kraju. Stanęli przed wyborem – emigracji i walki w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie lub pozostania w okupowanej ojczyźnie i włączeniu się w wysiłek zbrojny Polskiego Podziemia. Wielu z ówczesnych żołnierzy WP wybrało tę pierwszą drogę, udając się na zachód i pokonując kolejne przeszkody na drodze do regularnych jednostek pod zwierzchnictwem Polskiego Rządu Emigracyjnego. Już sam fakt powołania władz polskich we Francji, a później w Wielkiej Brytanii, był przejawem dobrej woli sojuszników alianckich. Nie tylko zezwolili na organizowanie obcej państwowości na własnym terytorium, ale i zapewnili możliwość funkcjonowania gabinetu Władysława Sikorskiego i podległych mu Polskich Sił Zbrojnych. Francuzi i Brytyjczycy łożyli sporą ilość środków finansowych na utrzymanie armii polskiej i zalążka państwowości, oczekując wsparcia militarnego od żołnierzy polskich w najważniejszym momencie. Alianci wielokrotnie wykorzystywali ich bojowo, a zaangażowanie w bój polskiego żołnierza zyskało mu sławę i rozgłos na całym świecie. W Narviku, Tobruku, pod Montbard i Monte Cassino – wszędzie tam rozległy się strzały polskiego żołnierza. Nie łudźmy się jednak, iż to właśnie nam przypisać należy zwycięstwa sił sprzymierzonych na różnych frontach, gdyż polskie siły nie były w stanie samotnie zmierzyć się z przeciwnikiem, lecz jedynie wspomóc (często, jak w przypadku bitwy o Wielką Brytanię, bardzo wydatnie) sojuszników. Przez lata Polacy śpiewali pieśni o żołnierzach z Monte Cassino. Nikt nie może im odmówić poświęcenia, zaangażowania w walkę i wielkich czynów, ale gloryfikowanie Polaków jako jedynych zdobywców masywu górskiego i ruin klasztoru na szczycie jest co najmniej niepoważne. W walkach o Monte Cassino uczestniczył szereg różnych nacji, które przez kilka miesięcy zmiękczały defensywę niemiecką i w decydującym momencie ruszyły do koncentrycznego natarcia, wydatnie pomagając 2. Korpusowi Polskiemu we wdrapywaniu się na szczyt wzniesienia. Na miejscu obrońców było niewielu. Większość wycofała się zanim Polacy zdążyli dojść do klasztoru, co oznaczać może, iż teza jakoby żołnierze polscy zdobyli Monte Cassino była naciągana. Kto zatem zdobył wzgórze? Alianci. Co zrobili Polacy? Uczestniczyli w ofensywie i po prostu weszli na górę.

Krótko po tym świat obiegła wieść o kolejnych bohaterskich czynach Polaków, które z czasem położyły się cieniem na stosunkach polsko-alianckich. Rzekomo, jako przykład niewdzięczności podaje się moment, w którym alianci odwrócili się od Polaków, gdy ci toczyli nierówny bój podczas Powstania Warszawskiego. Okoliczności wybuchu powstania są co najmniej podejrzane. Alianci zdawali sobie sprawę, iż zryw bojowy Armii Krajowej w końcu nastąpi, nie znali jednak dokładnej daty, odradzając jednocześnie ten krok sojusznikowi. Polscy politycy emigracyjni prowadzili agitację na rzecz powstania, dowiadując się o możliwości wsparcia dla walczącej Warszawy. Jeszcze w lipcu wiadomym było, iż ani Brytyjczycy, ani Amerykanie nie są w stanie zapewnić wydatnej pomocy Polakom toczącym bój o stolicę, o czym informowali stronę polską wojskowi sojuszniczych armii. Nie było szans na przerzut Samodzielnej Brygady Spadochronowej do Polski, zastosowanie lotnictwa mogło nastąpić jedynie w ograniczonym charakterze ze względu na sporą odległość. Mimo to Powstanie Warszawskie wybuchło, właściwie bez wiedzy i zgody sprzymierzonych, którzy następnie nie kwapili się do jakiejś szczególnie mocnej akcji wspierającej powstańców. Ci, którzy są zwolennikami teorii spiskowej, zapominają chyba o ogromnym wkładzie alianckiego lotnictwa w walkę warszawiaków. „Lotnicy 44’” to doskonała opowieść dokumentująca wysiłek pilotów polskich, brytyjskich, amerykańskich i nowozelandzkich. Okazuje się, iż rzekomo zapomniana Warszawa pochłonęła kilkanaście alianckich załóg i samolotów. Wcześniej pilotom sił sprzymierzonych udało się dokonać zrzutów dużej ilości ekwipunku dla walczącej stolicy. Niestety, Polakom nie udało się opanować na tyle dużej części miasta, aby mogli kontrolować strefy zrzutów alianckich – część sprzętu trafiła w ręce Niemców. Przerwanie lotów zaopatrzeniowych nie było niczym szczególnym, a jedynie odpowiednią reakcją na rosnące straty, które dodatkowo nie przynosiły korzyści warszawiakom. Ocenia się, iż operacja wsparcia dla Powstania Warszawskiego była po prostu zbyt kosztowana, aby mogła zostać kontynuowana w sytuacji tragicznej. Tym samym jedynym wyjściem było zaprzestanie samobójczych lotów. Polacy, wymagając dalszego zaangażowania załóg, chcieli największego poświęcenia ze strony pilotów i dowództwa lotnictwa, jakim jest utrata życia – a tego, oprócz bojowo nastawionych lotników polskich, nikt nie chciał ryzykować w sprawie, która już na wstępie wydawała się być przegrana…

Sprawa honoru narodu polskiego

W 2005 roku furorę zrobiła książka Lynne Olson i Stanleya Clouda pt.: „Sprawa honoru”. Opowieść o losach dywizjonu myśliwskiego 303 im. Tadeusza Kościuszki to jedynie tło dla opisu sprawy Polski w polityce mocarstw podczas II wojny światowej. Niestety, autorzy nie stronią od subiektywizmu, pisząc tak, aby czytelnicy uznający wszelkie teorie antypolskie byli zadowoleni. Przedstawione tam wydarzenia odbiegają nieco od realizmu. Para Olson-Cloud snuje przypuszczenia o rzekomej sprzedaży narodu polskiego i oddaniu go pod kuratelę „starszego brata”, Związku Radzieckiego. Sytuacja na froncie rozwinęła się w ten sposób, że to Armia Czerwona, a nie US Army wyzwoliła ziemie polskie, ustanawiając tam własnych przedstawicieli wśród władz polskich. Metody działania, jakie cechowały Sowietów, były drastyczne, momentami brutalne, jednak wymaganie ostrego sprzeciwu Amerykanów i Brytyjczyków nie miało większego sensu. W chwili gdy Armia Czerwona opanowała całą Europę Wschodnią i Środkową niemożliwa była skuteczna reakcja mocarstw zachodnich na działania ZSRR w Polsce. Nawet podczas dwóch konferencji Wielkiej Trójki (w Jałcie i Poczdamie) Winston Churchill i Franklin Delano Roosevelt (a następnie Clement Attlee i Harry Truman) nie byli w stanie wpłynąć na wschodniego alianta i zmienić jego stosunku względem ziem polskich. Udało się natomiast wynegocjować przesunięcie zachodniej granicy Polski i oparcie jej na Nysie Łużyckie i Odrze. Tracąc Kresy Wschodnie – słabo rozwinięte gospodarczo, o niskiej gęstości zaludnienia i z kiepskimi perspektywami – Polacy uzyskali świetnie rozwinięte ziemie poniemieckie, zniszczone po ciężkich walkach, ale dobrze rokujące na przyszłość. Notoryczne jest pomijanie tak znaczących faktów, jak zdobycze terytorialne na zachodzie, które niemal w pełni zrekompensowały oddanie Związkowi Radzieckiemu części terytorium na wschodzie.

Również sprawa podziału władzy po II wojnie światowej to kwestia mocno dyskutowana we współczesnym świecie. Wysłannicy Stalina szybko rozpoczęli formowanie komunistycznego państwa, detronizując rządzące do tej pory koła skupione wokół Rządu Emigracyjnego w Londynie. I w tym przypadku zachodni alianci byli bezradni, gdyż odległość od Polski nie pozwalała im podjąć odpowiednich kroków zaradczych. Podczas konferencji Wielkiej Trójki starali się zapewnić Polakom jako takie warunki egzystencji, uzyskując zapewnienie, iż w powojennej Polsce zostaną przeprowadzone wolne wybory, do których nie będą się mieszać Sowieci. Obietnice składane przez Stalina były wystarczającym potwierdzeniem, przynajmniej w oczach sojuszników, dobrej woli radzieckiego dyktatora. Na Zachodzie niewiele osób zdawało sobie sprawę z tego, jak naprawdę wyglądają stosunki panujące w Związku Radzieckim. Już sam fakt, iż prasa amerykańska nazywała mordercę milionów ludzi, Józefa Stalina, wujaszkiem Joe, świadczy o głębokiej niewiedzy społeczeństw demokracji o tragicznych wydarzeniach rozgrywających się daleko na wschodzie. Dopiero z czasem, właściwie w momencie narastania konfliktu na linii Waszyngton-Moskwa, stosunek do Związku Radzieckiego zaczął się zmieniać. Niewątpliwy wpływ na wyrabianie nowej opinii o Stalinie i jego poplecznikach mieli wiarygodni świadkowie okrucieństw popełnianych przez Moskwę. Wśród nich na wzmiankę zasługuje Wiktor Krawczenko, wysoki funkcjonariusz publiczny, który w 1944 roku poprosił o azyl w Stanach Zjednoczonych, a w dwa lata później wydał kontrowersyjną publikację „Wybrałem wolność”, która obnażyła okrucieństwa komunistycznego reżimu. W 1945 roku jeszcze niewielu zdawało sobie sprawę, że Stalin nie ma ochoty na organizowanie wolnego i demokratycznego państwa polskiego. Armia Czerwona stała twardo w Europie Środkowej i Wschodniej i to od Moskwy zależało, w jakim kierunku podążą tamtejsze narody. Czas pokazał, iż społeczeństwo polskie potrafiło stawić opór nowemu najeźdźcy – ideologii komunistycznej, która nigdy na dobre nie zagościła w naszym kraju. Nie byliśmy opuszczeni, nikt nas nie zdradził – do naszej klęski powojennej doprowadziły uwarunkowania geograficzne i to, że to właśnie nasz naród znalazł się tam, gdzie jest najgoręcej – w samym sercu Europy.

Amerykanie nie zapomnieli o narodach poszkodowanych w trakcie długiej wojny. W kilkanaście miesięcy po wojnie zaczęli wcielać w życie plan pomocy gospodarczej i ekonomicznej dla krajów wyniszczonych najbardziej. Wsparcie finansowe mogło postawić na nogi zrujnowaną gospodarkę krajów schowanych za „żelazną kurtyną”, w tym Polski. Niestety, z poduszczenia Moskwy nowe władze Rzeczypospolitej odmówiły przyjęcia Planu Marshalla, czym skazały swój kraj na ubóstwo, biedę. Pchnięcie Polski w objęcia Stalina było pierwszym krokiem do zrujnowania tego, co nie zostało wyniszczone w trakcie wojny. Ideologia komunistyczna, która wypowiedziała wojnę wszystkiemu, co kapitalistyczne, nie była w stanie podźwignąć Europy Środkowej i Wschodniej z kolan. Co więcej, postawiła na dalsze zniewolenie, przed którym nie było ratunku, bo i skąd mógłby on przyjść…

Udowodnić tezę

Czytelnicy z pewnością dostrzegą, iż artykuł ten pisany był pod dyktando jednego założenia – udowodnić tezę, która obali mit zdradzonych, skrzywdzonych i biednych Polaków. Starałem się poruszyć tematy najbardziej kontrowersyjne, te, które wzbudzają najwięcej emocji i sprawiają, że nawet po sześćdziesięciu latach od zakończenia II wojny światowej trwać może spór o zadawnione animozje, o niedotrzymane pakty i rzekomą zdradę. Na problematykę II wojny światowej można patrzyć z wielu stron. W Polsce dominuje stanowisko, które w sposób absolutny przesądza o tym, iż cały świat powinien nas przeprosić. Historycy, publicyści, którzy decydują się na zerwanie z tym wizerunkiem, narażają się na społeczny ostracyzm, wystawiają się na strzał, choć udowadniają tylko tezy rozbieżne z przekonaniami społeczeństwa przeświadczonego o swojej historycznej racji. Nikt, a przynajmniej żaden poważny człowiek, nie stara się obarczyć Polaków winą za wybuch II wojny światowej. Fałszowanie historii w wydaniu moskiewskim to przypadek odosobniony, którego nie można poczytywać jako rewelację, bowiem w Rosji, a wcześniej Związku Radzieckim, poszanowanie dla historii innych narodów jest mizerne. Nikt też nie pragnie pokazać, że Polacy sami sobie są winni cierpień i upokorzeń, które stały się ich udziałem. Wreszcie głupotą byłoby sugerowanie, że Polacy tak naprawdę w ogóle nie liczyli się w rozgrywce o Europę, gdyż pozbawienie kilkudziesięciomilionowego narodu wpływu na politykę jest szaleństwem. Są jednak ludzie, którzy w rozdmuchanej i patetycznej historii o ludziach, którzy „czwórkami do nieba szli” widzą drugie dno. Za to im chwała, bowiem nie decydują się oni na bezkrytyczne spoglądanie na przeszłość i przyjmowanie a priori sądów utartych i przez lata kształtowanych w psychice społeczeństwa. Bohaterstwa, waleczności i poświęcenia Polakom się nie odmawia, jedynie weryfikuje informacje gloryfikujące kogo popadnie, często wbrew oczywistym dowodom mówiącym coś zgoła odmiennego. W efekcie historia II wojny światowej i okresu wcześniejszego jawić się nam może jako pełna sprzeczności i niewyjaśnionych zagadek opowieść o trudnym przymierzu, umiarkowanym braterstwie i obietnicach bez pokrycia. Brzmi to nieco inaczej niż wersja historii, którą znamy ze szkoły – o jednostronnym przymierzu, o braku braterskiej więzi i słowach rzucanych na wiatr. Ten obraz przeszłości pokutuje i rodzi nowe konflikty, co sprawia, że ostatnia z wojen światowych nie zakończyła się tryumfalnym marszem na Berlin, ale trwa do dzisiaj, tyle że w innej postaci.