Polskie sieroty z Pahiatua – nowe życie na rajskiej wyspie

Tego typu historie wzruszają nawet po siedemdziesięciu latach. Los polskich dzieci w czasie II wojny światowej był szczególnie tragiczny. Eksterminacja, aresztowania, wywózki, przymusowe roboty. Zarówno niemiecki jak i sowiecki okupant traktował młodych Polaków jak podludzi przeznaczonych do eksploatacji i wyniszczenia. Przypadki uratowanych można rozpatrywać w kategoriach ,,małego cudu”. Taka też jest historia polskich sierot z nowozelandzkiego Pahiatua.

„Nieludzka ziemia”

Kilkanaście dni po niemieckiej agresji na Polskę ofensywę rozpoczęły także wojska radzieckiej Armii Czerwonej, wykonując tym samym postanowienia tajnego paktu Ribbentrop-Mołotow. Przegrana walczącej na dwóch frontach Rzeczpospolitej była jedynie kwestią czasu. Na zajętych terytoriach Sowieci szybko zainstalowali posłuszne sobie władze, rozpoczynając okres długotrwałych, konsekwentnych prześladowań Polaków. Represje obejmowały także najmłodszych, których masowo wywożono w głąb Związku Radzieckiego. Wiele dzieci oddzielono od rodziców, tysiące zostały osieroconych na skutek masowych mordów. Trudno dzisiaj ustalić całkowitą liczbę polskich dzieci, które znalazły się na „nieludzkiej ziemi”. Deportacje ludności polskiej mogły objąć nawet półtora miliona mieszkańców przedwojennych Kresów Wschodnich Rzeczpospolitej. Szczególnie podatne na prześladowania, ból, rozłąkę, głód i zimno dzieci ginęły w przerażających warunkach. Młodych Polaków wykorzystywano do katorżniczej pracy w radzieckich obozach, gdzie przeżywalność mogła wynosić góra kilkanaście procent.

Wydawało się, że zbawieniem dla Polaków więzionych na terytorium Związku Radzieckiego będzie zmiana międzynarodowego układu sił. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy zaczęli ofensywę przeciwko ZSRR, alianci szybko zwrócili się do Moskwy z propozycją współpracy przeciw wspólnemu wrogowi. Do grona sojuszników ZSRR dołączyli także Polacy. Na mocy układu Sikorski-Majski radzieckie władze amnestionowały polskich więźniów, zezwalając im na dołączenie do tworzonej w ZSRR polskiej armii pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Do punktów zbornych zaczęli trafiać byli żołnierze, ale także dziesiątki tysięcy kobiet i dzieci. Wobec braków zaopatrzenia Armia Andersa nie była w stanie wykarmić napływającej masowo ludności cywilnej. Wkrótce brakowało pożywienia także dla wojskowych. W konsekwencji w połowie 1942 roku blisko 120 tys. Polaków zostało ewakuowanych do Iranu. W grupie cywilów znajdowało się blisko 20 tys. dzieci, które rozmieszczano w budowanych doraźnie ośrodkach. Stamtąd miały zostać rozesłane po świecie, znajdując schronienie i nowy dom w wielu egzotycznych zakątkach, o których większość wcześniej nawet nie słyszała.

Ratunek z rajskiej wyspy

Hrabina Maria Wodzicka była w 1942 roku żoną polskiego konsula w nowozelandzkim Wellington, Kazimierza Wodzickiego. Jej mąż cieszył się dużym zaufaniem lokalnych władz, żywo interesujących się losem Polski i Polaków. To właśnie Wodzickiemu przypadło w udziale lobbowanie u Nowozelandczyków w sprawie możliwości przyjęcia polskich sierot. W sprawę zaangażował się premier Peter Fraser, który wobec prośby Rządu RP na Emigracji zadeklarował gotowość pomocy. W 1944 roku oficjalnie zaprosił 733 dzieci i 102 opiekunów do przyjazdu do Nowej Zelandii. Na miejscu Polacy mieli otrzymać zakwaterowanie, wyżywienie oraz możliwość pozostania na wyspie do szczęśliwego zakończenia wojny.

W październiku 1944 roku Polaków zaokrętowano na amerykański transportowiec USS ,,General George Randall”. 31 października grupa dotarła do wybrzeży Nowej Zelandii. Po oficjalnym powitaniu przez premiera Frasera gości przewieziono pociągami z Wellington do Pahiatua. Tam, w odległości nieco ponad 150 km od stolicy, na Polaków czekało piękne, malownicze miasteczko, gdzie władze wyspy utworzyły enklawę nazwaną ,,Obozem Polskich Dzieci w Pahiatua”. Autorzy książki ,,Dwie ojczyzny. Polskie dzieci w Nowej Zelandii” cytują relacje przybyłych do Pahiatua młodych ludzi. Pokazują one, jak wielkim szokiem było dla Polaków zetknięcie z dobrocią Nowozelandczyków, którzy nie szczędzili im gościnności: ,,Niedługo po przyjeździe podano nam pierwszy w Nowej Zelandii posiłek. Byłam oszołomiona taką ilością jedzenia, bo do niedawna pamiętałam nieustający głód i ciągłe poszukiwanie żywności. Odruchowo chciałam ukryć jedzenie na potem, bo myślałam, że może nie być tego więcej po tak wspaniałym początku. Ale krążyła wśród nas nasza polska nauczycielka i zachęcała do jedzenia, zapewniając nas, że jutro będzie go pod dostatkiem.” (źródło: Ministerstwo Spraw Zagranicznych). Podobne komentarze przewijały się nieustannie. Przyzwyczajeni do walki o pożywienie, nieustannych upokorzeń młodzi ludzie nie potrafili pojąć, że na rajskiej wyspie istnieje inny świat, w którym życie nie musi sprowadzać się do cierpienia.

Braterstwo polsko-nowozelandzkie

Na Pahiatulczyków, jak popularnie nazywano przybyszów, czekało świetnie zorganizowane osiedle. Do dyspozycji Polaków oddano budynki mieszkalne, szkołę, improwizowany kościół. Kwestie finansowe były regulowane porozumieniami Rządu RP na Emigracji z rządem nowozelandzkim. Należy podkreślić, iż nowozelandzkie władze w znacznym stopniu finansowały pobyt Polaków na wyspie. Polacy przez lata okazywali sojusznikowi wdzięczność za tak serdeczne przyjęcie, integrując się z lokalną społecznością. W 2004 roku celebrowano sześćdziesiątą rocznicę przybycia Pahiatulczyków. Z tej okazji wmurowano pamiątkową tablicę symbolizującą więzi łączące oba państwa i narody.

Dzieciom towarzyszył kapelan Michał Wilniewczyc. Jego posługę wspierały dwie urszulanki szare Monika Aleksandrowicz i Imelda Tobolska, do których po wojnie dołączyły trzy kolejne siostry zakonne. Ich zadaniem było duszpasterstwo wśród młodzieży – szczególnie na gruncie katolickiego wychowania. Kościół odgrywał zresztą niezwykle ważną rolę, roztaczając nad sierotami wszechstronną opiekę. Podobne zadania miał m.in. ks. Franciszek Pluta opiekujący się młodzieżą wyjeżdżającą do Indii. Kontynuacją działań Wilniewczyca było utworzenie w kilka lat później Polskiej Misji Katolickiej w Nowej Zelandii. Przewodził jej ks. Leon Broel-Plater.

Młodzi Polacy uczestniczyli w zajęciach szkolnych, podtrzymując więź z kulturą, tradycją i językiem ojczystym. Spodziewano się, że po zakończeniu wojny będą mogli wrócić do kraju. Wielu z nich deklarowało chęć powrotu, wspominając później przejmująca tęsknotę za ojczyzną. W maju 1945 roku alianci świętowali zwycięstwo nad III Rzeszą. Dla Polaków wiktoria miała gorzki posmak, bowiem na wyzwolonych przez Armię Czerwoną terytoriach RP zostały zainstalowane marionetkowe, zależne od Moskwy władze komunistyczne , które rozpoczęły prześladowania m.in. członków Polskiego Podziemia. Horror sowieckiej okupacji mógł się powtórzyć. Pahiatulczycy nie mogli wrócić do tak zmienionej ojczyzny. Za zgodą rządu Nowej Zelandii mieli zostać na wyspie i rozpocząć proces asymilacji z lokalną społecznością. Integracja nie była łatwa, głównie ze względu na różnice językowe i kulturowe. Przez wiele lat przybysze uczyli się angielskiego i coraz sprawniej poruszali w innym świecie rajskiej wyspy. Obóz w Pahiatua został oficjalnie zlikwidowany 15 kwietnia 1949 roku. Przybyli ponad cztery lata wcześniej Polacy zdążyli już zmężnieć i nauczyć się samodzielności. W tym czasie dołączyli do nich także przybysze z Wielkiej Brytanii, głównie członkowie rozformowanych Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Wspólnymi siłami przez kilkadziesiąt lat tworzyli prężną polonię nowozelandzką, która do dzisiaj kultywuje tradycje związane z krajem przodków, nie zapominając o pięknym historycznym dziedzictwie.

Fotografie pochodzą z wystawy Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego zatytułowanej „Pamiątki Dzieci z Pahiatuy”.